Ląduję we Frankfurcie w dzień powszedni. Po lotnisku pędzą biznesmeni z zaciętymi minami, ściśniętymi tyłkami, złością w oku i laptopem na ramieniu. A ja z tym uśmiechem z Jamajki jakoś nie pasuję.
W akwarium palą ze mną amerykanie, którzy przylecieli do Europy na wakacje. Jeden (agresywność 10 - widać wyszedł z biura i wsiadł w samolot) mówi do drugiego mniej agresywnego, że on na lotnisku coli za 5$ kupował nie będzie, a w ogóle to leci do Rzymu. O to kochany, pomyślałam, ty dopiero w Rzymie zobaczysz ile za colę zapłacisz.
Nie jestem złośliwa, ale tak pomyślałam, bo ten mniej agresywny się wcześniej przyznał, że przyleciał do Europy na kredyt, a ten agresywny go szybko zgasił, że on za gotówkę, i on by na kredyt nie. Ja też na kredyt nie, ale uważam, że skunks zepsuł rodakowi trochę krwi i uciechę z wakacji. I po co?
I takie oto obserwacje socjologicznie międzynarodowe można zrobić przy 2 fajkach jak człowiek ma czas, bo się spóźnił na samolot do Warszawy.