W Helsinkach było tylko -7, więc pomyślałam, że w Warszawie będzie luz. O naiwności. Lądujemy. -20. No ale zaraz, miałam wrócić i cieszyć się, że jest tylko -5, a tu co? Efekt był taki, że przez następne dwa dni dalej chodziłam w warstwach. A jeden kolega sympatyczny się zapytał: to po co tam jechałaś, jak tu jest tak samo zimno? Po zorzę polarną (trzeba spróbować jeszcze raz), po koło podbiegunowe, po las, śnieg (biały, nie czarny jak w Warszawie), po renifery. Było magicznie. To jest chyba właściwe słowo.
W ciągu zaledwie trzech dni przyzwyczaiłam się (jak to się człowiek szybko do dobrego przyzwyczaja), że jak tylko podchodzę do ulicy (na przejściu dla pieszych lub nie) kierowcy się zatrzymują, żeby mnie przepuścić. No i omal się nie przeniosłam do krainy wiecznej przygody w Warszawie na Francuskiej, na pasach dodam. Gdzie mi tu pieszy włazi, niech pieszy stąd spada. Pieszy w ogóle nie ma prawa żyć, być i łazić, nawet po pasach. Welcome to Poland.