Not so fast, not so fast, jak mawiał mój szef. Okazało się, że z dworca do hotelu jeszcze 20 min taksówką. Wyjechaliśmy za miasto i serio nie wiedziałam, gdzie niby ta taksówka jedzie. No ale w końcu dotarliśmy i... jest pięknie. I hotel przy morzu (czy mam widok na morze? W tej cenie nie mamy pokoi z widokiem. Aha). Ale przyjechał kolega, zabrał na kolację w porcie - śledzik z trzema sosami z ziemniakami - co za rozkosz po samolotowym jedzeniu, winko białe (nie przepadam, ale to było całkiem dobre). Siedzimy na zewnątrz, palnik gazowy nas miło grzeje (trochę deszcz popadał i zrobiło się raczej 15 stopni), port oglądamy, gadamy. Jest pięknie.
Następnego dnia ciężka acz satysfakcjonująca praca zawodowa do 20, potem kolacja w porcie i drink na zmęczenie. Oby rano była ładna pogoda, bo z hotelu muszę się wynieść na dworzec dopiero o 11, więc jest czas na mały poranny spacerek i zdjęcia.
Rano wstaję - Bóg istnieje: pogoda piękna. Tyle, co zdążyłam wrócić ze spaceru niebo spochmurniało, więc w sumie udało mi się złapać 2 godziny dobrego światła. I dwie muszelki na brzegu Bałtyku. W zupełności wystarczyło.
Dzięki temu Rostock pozostał w mojej pamięci jako nieodkryta perełka z dawnych Niemiec Wschodnich (no a kto by szukał pereł tam właśnie?).